Beskid Mały skąpany w chmurach
Październik daje nam piękne, różnorodne kolory. Czasami zasłonięte gęstymi mgłami i chmurami. Poranki często już mroźne, a drzewa pokryte szronem. Lato odchodzi w niepamięć, ale nikt z nas nie chce jeszcze za bardzo witać zimy. To doskonały moment na wypad w góry. Niekoniecznie wysokie, a na przykład w Beskid Mały. Ruszyłem więc na szlak. Pomimo kaprysów pogody, nie żałowałem. To kolejne miejsce na mojej mapie, do którego chętnie wrócę i które z przyjemnością Wam polecę.
Gdzie te kozy?
Poniosło mnie tym razem do Beskidu Małego, bo od dawna teoretycznie to niepozorne pasmo nie dawało mi spokoju. Znajduje się ono pomiędzy Beskidem Śląskim na zachodzie, Beskidem Makowskim i Pogórzem Wielickim na wschodzie i Beskidem Żywieckim na południu. Na Północy to już w zasadzie równiny, Kęty, Andrychów, a jeszcze wyżej Oświęcim i cała Śląska Aglomeracja.
Pociągiem dotarłem do miejscowości o ciekawej nazwie – Kozy. To właśnie tam upatrzyłem sobie początek szlaku żółtego. Wiecie, jak to działa? Wchodzę na mapy, gdzie mam dokładne szlaki turystyczne i po prostu szukam, wg różnych kryteriów: odległości od miejsca, do którego dojeżdżam, trudności, ograniczeń czasowych. Tutaj uwaga, niekoniecznie znajdziecie je na niezastąpionym Google Maps. Najchętniej sięgam po prostu po wersje papierowe – tak, kocham mapy. Jeśli nie, są bardzo dokładne strony i aplikacje, na których możemy sobie bez problemu zaplanować cały szlak, oznaczając przez jakie przechodzimy punkty.
Dobra, tyle kuchni. Przejdźmy do rzeczy, właściwie wróćmy do… Kóz. W Kozach, już od stacji PKP, rozpoczynają się szlaki żółty i niebieski. Z łatwością można je odszukać, bowiem co jakiś czas są wymalowane oznaczenia na słupach czy ogrodzeniach. Kieruję się na południe, ciągle nieco pod górkę, mijając Kościół pw. Świętych Apostołów Szymona i Judy Tadeusza, a także spore rondo, łączące ruchliwe ulice Bielską i Krakowską drogi krajowej nr 52.
Szybkie zakupy w pobliskim sklepie i ruszam w górę. Kozy Górne – tutaj można odbić w lewo na szlak niebieski, który przeprowadza przez wschodnią część Beskidu Małego. Ja kieruję się prosto, szlakiem żółtym, od ronda cały czas ulicą Beskidzką. Docieram do lasu. Mały leśny parking i dalej już zakaz ruchu samochodowego. W końcu czuję, że jestem tam, gdzie lubię najbardziej.
Śniadanie i mglista droga
Kawa i drugie śniadanie na głazach przy szlaku. Akumulator załadowany, można ruszać pod górkę. Tuż za wspomnianym parkingiem mamy pierwsze rozwidlenie. Szlak prowadzi na nim w prawo, choć akurat w tym miejscu nie ma oznaczenia. Dziwne, bo do tej pory pierwszy lepszy słup przy drodze był oznaczony żółtym kolorem. Tutaj nagle, na rozwidleniu leśnych ścieżek, strzałek brakuje.
Szlak prowadzi na Groniczki. To był pierwszy punkt orientacyjny, do którego dotarłem. Spokojna, kamienista ścieżka w lesie, delikatnie pod górę, choć znalazły się już na samym początku stromsze podejścia. Doszedłem na Groczniki (696 m n.p.m.). Tam szlak żółty krzyżuje się z czarnym. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nagle znajduję się w gęstym mleku. Mgła. Tak, będąc na dole, widziałem góry tylko do połowy. Czułem, co się święci. To nic. Trzeba iść dalej.
Po połączeniu szlaków żółtego i czarnego za kilkanaście minut docieram do Przełęczy u Panienki (710 m n.p.m.). To kolejny punkt na mojej mapie tego dnia. Miejsce, w którym znajduje się Kapliczka Maryi. Tutaj kolejne rozwidlenie.
W lewo można udać się ponownie we wschodnią część Beskidu i przez Hrobaczą Łąkę – gdzie znajduje się Dom Turystyczno – Rekolekcyjny – dotrzeć w rejony Jeziora Czanieckiego czy Międzybrodzkiego. Po krótkiej przerwie, skręciłem w prawo na szlak czerwony – w stronę Gaików.
W drodze na Przegibek
Nieco ponad pół godziny. Melduję się na kolejnym punkcie, gdzie krzyżują się szlaki. Gaiki. Kontynuując drogę prosto, można dotrzeć na obrzeża Bielska-Białej. Zarówno szlak niebieski jak i czerwony sprowadzi nas właśnie do tego śląskiego miasta. Wybrałem trasę w kierunku południowym w stronę Przegibka oraz dalej Schroniska na Magurce. Drogowskaz na Gaikach pokazywał 1h 40 minut. Udało się pokonać ten dystans nieco szybciej.
Droga w kierunku schroniska wiedzie przez Przełęcz Przegibek (685m n.p.m.). Jak widzicie, znacznie niżej niż jeszcze przed chwilą. Tak, do przełęczy trzeba nieco zejść. To miejsce, które może być również początkiem wielu wędrówek. Dochodząc do asfaltowej drogi, skręciłem w prawo i kilkaset metrów ulicą pod górkę. Przez Przegibek normalnie prowadzi jezdnia, więc bez problemu dojedziemy tam samochodem. To trasa Bielsko-Biała – Międzybrodzie Bialskie. Co ciekawe, chociażby w tym roku właśnie tym odcinkiem w kierunku Bielska przebiegała rywalizacja jednego z etapów kolarskiego Tour de Pologne. Mieli tam kręcenia chłopaki, oj mieli. 🙂
Magurka Wilkowicka zanurzona w mleku
Z Przełęczy Przegibek mamy od nowa wspinaczkę i to chyba jedną z bardziej zaawansowanych na całej trasie. Zwłaszcza początkowa faza tego odcinka daje nieco w kość, choć trzeba przyznać, że na krótko. Przez Sokołówkę, gdzie łączą się szlaki niebieski, żółty i czerwony, zmierzałem powoli do Schroniska PTTK na Magurce. Zameldowałem się tam około południa. Gęste mleko rozlane na szczycie Magurki (909 m n.p.m.), nie widać kompletnie nic. Zrobiło się też chłodniej. Do tamtego momentu na swoim szlaku nie spotkałem praktycznie nikogo – na Przegibku minąłem trzy osoby – tak w schronisku trafiam na szkolną wycieczkę.
Kiełbaska w schronisku zjedzona, kawka wypita. Bardzo przyjemne miejsce, będąc w tamtych rejonach, zdecydowanie warto wejść do środka i się posilić. Po godzinie odpoczynku wróciłem na szlak. Przede mną pozostał ostatni etap wędrówki – dojście na Czupel – najwyższy szczyt Beskidu Małego. Miałem tam już tylko 45 minut marszu.
Stonehenge i najwyższy szczyt
W drodze na Czupel minąłem jedno bardzo ciekawe miejsce, które nazwałem sobie beskidzkim Stonehenge. Dobrze, może trochę miniaturowe, ale jednak. Miewam dziwne skojarzenia 🙂 Ktoś, kto poukładał te kamienie, z pewnością miał niezłą fantazję, kto wie, może jakiś niewielki odlot :)? Zobaczcie zresztą sami na poniższych zdjęciach. Niezależnie jednak od intencji, naprawdę wygląda to ciekawie.
Dotarłem na Czupel (933 m n.p.m.). Najwyższy szczyt Beskidu Małego. Prawie tysiąc metrów, więc jest to już całkiem przyjemna wysokość. Legendy głoszą, że co nieco stąd widać, kiedy nie ma chmur i mgły. Choć słońce momentami usilnie próbowało się przebić przez to mleko, Beskid pozostawał jednak przysłonięty. Niezależnie jednak od tego, satysfakcja ze zdobycia kolejnego wzniesienia była duża.
Czułem też w kościach, że jeszcze dziś czekają mnie piękne widoki. Jeśli jeszcze tu jesteście i wytrzymacie do końca tekstu, zobaczycie, że przeczucia były słuszne. Przecież kiedyś muszę wyjść z tej mgły, wiedząc, że na dole jest piękna pogoda.
Goryl czy Diabeł? Ten kamieniołom…
Ostatni etap trasy. Zejście z gór do Łodygowic. Około dwie godziny drogi. Przyjemna wędrówka przez las, łagodne zejścia zmieszane z nieco stromszymi stokami. Wszystko jednak oceniłbym jako lekki i przyjemny szlak. Czuję, że nadal mgła wisi nade mną, choć idę głównie lasem. Coraz więcej jednak prześwitów słońca. Kolorowe drzewa i cisza. Odkąd spotkałem dwie osoby na szczycie, ponownie zostaję wyłącznie sam. Regeneracja i spokój.
W rejonie Przysłopa (629m n.p.m.) zboczyłem nieco z trasy na Diabli Kamień. Diabła nie widziałem, a kamień bardziej przypomina goryla. Nie da się jednak ukryć, że robi wrażenie. Kawał potężnej skały w środku lasu. Co jakiś czas spotykałem leśne prześwity, słońce coraz częściej zaglądało na szlak. Nie mogłem doczekać się wyjścia z lasu, bo wiedziałem, że będzie piękna panorama.
Byłem coraz bliżej Łodygowic. Zaczynają mnie jednak straszyć. Czym? Wybuchami w Kamieniołomie. Nie, to nie żart. Szlak czerwony prowadzi nas przez jego teren. Choć oczywiście nie bezpośrednio, to jednak na trasie, co kilkaset metrów, pojawiają się żółte tablice ostrzegawcze. Jestem tam tuż przed godziną 15. Według informacji do godziny 15 trwają wybuchy i prace w kamieniołomie. Rzeczywiście, co jakiś czas słychać mocne trzaski i wystrzały. Jeśli więc chcecie być spokojniejsi, unikajcie godzin 9-11 i od 13 do 15 w tamtych rejonach.
Uciekłem z chmur – Beskid na horyzoncie
Jak na szlaku, tak w życiu. Z mgły wychodzimy na słońce, potem znów może być na odwrót. Wychodząc z lasu, już będąc stosunkowo nisko, dostrzegam Łodygowice, ale też panoramę na znacznie większą część regionu. Wilkowice, dalej wzniesienia Beskidu Śląskiego pokryte gęstymi chmurami, o którym pisałem kilka miesięcy temu, a także cała przestrzeń Bramy Wilkowickiej, która dzieli właśnie Beskid Śląski oraz Beskid Mały.
Przepiękne krajobrazy, gdzieniegdzie zasłonięte mgłą i chmurami. Jest w tym regionie coś niezwykle magicznego, w czym – uwaga – bardzo łatwo się zakochać.
Krajobraz na Beskid Śląski, rozległy w dalekiej perspektywie, robi nie niesamowite wrażenie. Można sobie tylko wyobrazić, jak wygląda panorama z tego miejsca przy dobrej widoczności. Mimo jednak zachmurzenia, góry wyglądały majestatycznie i tajemniczo. Ulicą pod Groniem zszedłem do Turystycznej. Nią aż do centrum Łodygowic i ulicy Józefa Piłsudskiego. Stamtąd jesteśmy rzut beretem od stacji PKP, mijając jeszcze po drodze malowniczą rzekę Żylicę, o której wspominałem w ostatniej poniedziałkowej ciekawostce na Facebooku.
Przebyta przeze mnie trasa to wędrówka na około 6 godzin, zależnie oczywiście od tempa, ilości odpoczynków. Przeszedłem 21 kilometrów piękną drogą, choć bez większych widoków z racji chmur i mgły, zwłaszcza w pierwszej części dnia. Z pewnością będę chciał tam wrócić.
Beskid Mały to oczywiście nie tylko tereny od Międzybrodzia Bialskiego na zachód do Bielska – Białej, ale również część wschodnia, a więc rejony Góry Żar, Kiczery, Wielkiej Cisowej. Mały, ale dużo można po nim pochodzić. Bez wielkich szczytów, ale już z przyzwoitymi wzniesieniami, z których na pewno przy ładnej pogodzie zobaczycie wiele ciekawych krajobrazów. Szlaki nietrudne, trochę kamieniste, czasami stromsze i kilka punktów pobocznych, które warto odwiedzić.